Karakorum –czyli miasteczko wybudowane na starożytnej stolicy Mongolii (zresztą nazwa też ta sama). Kiedy nad ranem weszliśmy do niego z Radziem i Miśkiem spytałam się czy tu się właśnie kończy cywilizacja czy dopiero zaczyna? Karakorum może spokojnie posłużyć za wzór dla jakiegoś artysty gdyby potrzebował modelu miasta po apokalipsie. Drewniane płoty, za nimi jurty i stosy drewna. Na ulicach nie widać ludzi za to kręcą się owce i kozy. Wszędzie unosi się pył. Gdzieniegdzie widać zdezelowane nieczynne fabryki. Kiedy weszliśmy głębiej rzucił mi się w oczy jeszcze obdrapany budynek z napisem hotel, a przy nim samochód bez maski i z przebitą oponą.
Powoli jednak miasto odżywało. Dzieci wybiegły na ulicę i siedziały w piachu drogi, pojawiły się też wozy zaprzęgnięte w osły. Ludzie zebrali się na targu wystawiając: kumys, arakiję i miejscowe serki –które są nieziemsko twarde i kwaśne. Dla miłośników Pratchetta mogę powiedzieć, że przypominają chleb krasnoludów. Ciekawym miejscem –mieszczącym się tuż przy targu jest plac ze stołami bilardowymi. Gdzie okoliczni mieszkańcy spędzali popołudnia rozgrywając partyjki.
Największa atrakcją Karakorum jest Kompleks Klasztorny Erdeni Dzu. Znajdują się tam 3 świątynie i skrzynka na datki z napisem „dołóż się do budowy świątyni a twoje imię zostanie umieszczone na wielkim kamieniu” –przypomina Wam to coś? Jednak to, co stanowiło o życiu tego miejsca to nie mnisi nucący mantry, nie młynki modlitewne kręcące się na wietrze i nie kolorowe figury Buddy, ale małe stragany za bramą świątyni. Relacja kupiec – sprzedawca pokazuje, że nie trzeba znać języków, studiować czyjejś historii i obyczajów –handel to język międzynarodowy. Cmokanie, mlaskanie, tu polski tam mongolski, szybko łapane zwroty w stylu „stare stare Chingis Chan” tudzież „tak, tak bajarla” i transakcja zawarta.
W tym właśnie miejscu nasza podróż zatoczyła koło. Chwilę potem byliśmy już w Warszawie porządkując zdjęcia w albumach.