Mongołowie prowadzą koczowniczy tryb życia. Mieszkają w jurtach, które stanowią oprócz stad cały ich majątek. Przez zdobione malowanymi, kolorowymi kwiatami drzwi wchodzimy do pomieszczenia, gdzie na środku stoi piec - koza a przy ścianach łóżka i skrzynie na rzeczy. Wydaje się skromne i proste, ale to dom, który potrafi ochronić przed 40 stopniowym mrozem. Błogosławieństwa tego zaznałam, gdy jedna Mongołka zaprosiła nas do środka, bo żal jej nas było (spaliśmy w namiotach). Niby było tylko -2 *C, ale ciepło było dla mnie wtedy wybawieniem.
Teraz coś o niezwykłej kuchni mongolskiej. Większość z Was pewnie słyszała przerażające historie o sute czaj –tzn. zielonej herbacie 1:1 zrobionej z tłustym mlekiem do tego łój i sól. A więc zaskoczę Was to jest dobre (tak wiem mam zmutowane kubki smakowe. Lubię kminek i anyżek i zupełnie nie przeszkadza mi jak pożywienie patrzy na mnie ugotowanymi oczami). Za to zupełnie nie „zaprzyjaźniłam się” z kumysem -mlekiem klaczy. Nawet nie chodzi o to, że jest niesmaczne (smakiem przypomina zsiadłe mleko), tylko o ilości, którymi nas pojono. A już kroplą przelewająca czarę goryczy był moment, gdy na imprezie zapijałam arakiję (mongolską wódkę) kumysem a na koniec gospodarz przyniósł mi coś specjalnego – kiszone ogóreczki. Mongołom się nie odmawia –nie napiszę jak się skończyłam… na szczęście wódka wiele może odkazić.
Co do imprez mongolskich to można je określić jako ludyczne. Wiele tańców przyśpiewek ludowych. Nasi przemili gospodarze prezentowali poziom „Mazowsza,” więc nie mieliśmy szans się wykazać –w szczególności, że jak się okazało znamy tylko po jednej zwrotce wszystkiego. Więc głównie staraliśmy się zachować w miarę muzykę i śpiewaliśmy „ nie pamiętam, co tam dalej było, lalaa co teraz tu zaśpiewać?” ( choć może oni robili to samo?). Za to z dumą oświadczam, że udało nam się nauczyć ich tańczyć poloneza!