A teraz o najpiękniejszej części Mongolii i naszej wyprawy – o stepie. Właściwie czym jest step? Jest trochę jak nasza skoszona łąka – z żółknącą w jesiennym słońcu trawą i unoszącym się delikatnie zapachem ziół. Na horyzoncie widać piękne zarysy gór –trochę z wyglądu przypominające nasze Bieszczady (w Mongolii widoczność wynosi 100km). Tak właśnie wygląda step –z daleka. Jednak, kiedy człowiek się zbliży zauważa, że dookoła leżą kości różnych stworzeń albo coś co za chwile będzie wyschniętą kością a na razie jest bliżej nie określonym zezwłokiem. A dookoła rozbrzmiewa muzyka świerszczy, która powoli zanika aby całkiem zamilknąć wieczorem. Właśnie wieczorem step najbardziej różni się od naszej łąki. Cisza, która na nim panuje wieczorem wyraźnie sugeruje, że nie jesteś tu mile widziany i jeśli nie zawalczysz o siebie to będziesz kolejnymi kośćmi na trawie.
Na stepie (ten który przemierzaliśmy leży w dolinie Orchon tzw. Orchon Don) zobaczyłam setkę podrywających się do biegu dzikich koni. Ziemia drżąca pod stopami i smak kurzu w ustach –niezapomniane wrażenie. Jednak step to nie tylko przepiękne zwierzęta: ogromne brodate jaki, wesołe owieczki, wścibskie kozy czy puchate acz zmuszające do respektu psy pasterskie, to przede wszystkim ludzie. Przyjaźni, otwarci, nauczeni ciężkiej pracy i traktujący nas odrobinę jak ciekawostkę przyrodniczą (pewna Buriatka zapytała mnie: po co tam pojechałaś? Tam nic nie ma? Przecież masz blisko Rzym, Paryż… no cóż odpowiedź była zbyt trudna jak na rozmowę rysowaną na kartce papieru).