Nasza wyprawa do Szwecji rozpoczęła się na moim ulubionym dworcu Zachodnim. Szybko okazało się, że jeden z większych dworców Warszawy nie jest przygotowany aby poruszać się po nim rowerami. Z niepokojem myślę o wszystkich tych co jeżdżą na wózkach inwalidzkich. Oni w przeciwieństwie do nas nie są wstanie zabrać swoich wózków, jak my naszych rowerów, na plecy i pokonać dziesiątki schodów prowadzących na perony. Ten lekki niesmak szybko minął, gdy podjechało nasze IC. Mimo wysokiej ceny za bilet mieliśmy bardzo fajne warunki podróżowania. Pociąg posiadał specjalnie przygotowane wagony do przewozu rowerów. Znajdowały się w nich specjalne wieszaki, na których zawiesiliśmy nasze bicykle. Miejsca również mieliśmy niedaleko, więc spokojnie obserwowaliśmy nasz dobytek -czy przypadkiem nie wzbudza zbyt intensywnego zainteresowania podróżującej z nami grupy dzieciaków. Trochę obawialiśmy się zbyt krótkiego postoju na stacji docelowej. Ale na szybko zaplanowany sposób wypakowania, okazał się strzałem w dziesiątkę. Tak więc chłopcy błyskawicznie wypakowali nasze rowery oraz dodatkowe niezbyt wymiarowe bagaże naszych współpasażerów.
Dworzec w Gdańsku nie okazał się w niczym lepszy od tego w Warszawie. Tutaj też piętrzyły się przed nami wysokie schody, bez możliwości wtoczenia lub stoczenia stamtąd zapakowanych po 20-30 kg rowerów.
Dopiero w Gdańsku miałam możliwość po raz pierwszy tak naprawdę przejechać się obciążonym rowerem. Mimo że początkowo czułam się bardzo nieswojo po jakimś czasie zaczęłam przywykać do dociążenia z tyłu. Oczywiście różnica między moimi umiejętnościami a chłopców jest ogromna ale ich niezwykły zmysł planistyczny pozwala zniwelować tę różnicę.
Wieczór spędziliśmy w Sopocie. Jest to miejscowość letniskowa przez duże M. Właściwie spokojnie można napisać MIEJSCOWOŚĆ LETNISKOWA. Zjechała się tam chyba cała Warszawa. Jak przystało na takie miejsce dziewczyny nie schodziły ze swoimi obcasami poniżej 8 cm bezpiecznie wtulone w swoich nażelowanych chłopców. Wszędzie słychać muzykę. Wzdłuż głównego deptaku pełno knajp, klubów i restauracyjek. No i oczywiście molo. Ostatnimi czasy wybudowano na jego końcu marinę. Cumują tam piękne łódki. Z rozmowy z koleżanko wynika, że ludzie przypływają tam raczej tylko na noc, idą pobawić się w klubach, a rano opływają. Miejsce to robi na mnie duże wrażenia -pomimo, że nie przepadam za takim tłokiem i bufonadą. Ale raz na jakiś czas przyjemnie zanurzyć się w ten energetyczny tłum ;o)
Rano wyruszyliśmy na prom. Z Gdańska dotarliśmy tam SKM. Miała specjalnie przygotowane miejsca na rowery. Jednak inaczej niż w IC miała wstawione specjalne stojaki, w które należało włożyć przednie koło roweru. Niestety nie jest to najbezpieczniejszy sposób mocowania tak obciążonych rowerów jak nasze. Pod swoim własnym ciężarem koła na każdej nierówności zaczynały się nieprzyjemnie wyginać. Tak więc szybko powyciągaliśmy rowery ze stojaków i przymocowywaliśmy je według własnej myśli technicznej.
Ku naszemu miłemu zaskoczeniu obsługa promu wyciągnęła nas z długiej samochodowej kolejki i puściła nas przodem na prom. Tam zamocowaliśmy nasze rowery specjalnie przygotowanymi do tego celu pasami i udaliśmy się... do naszej kajuty. Jak się okazało kupno biletu rodzinnego było strzałem w dziesiątkę. Nie tylko zaoszczędziliśmy sporo na biletach ale w cenie mieliśmy ładną kajutę z łazienką. Było to naprawdę miłe, szczególnie jak się weźmie pod uwagę niezbyt sprzyjające warunki pogodowe na zewnątrz. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na pojawienie się pierwszych zarysów szwedzkiego lądu. W międzyczasie korzystaliśmy z różnego typu rozrywek przewidzianych na promie tj. kino, gry hazardowe, restauracja, sklep wolnocłowy i wiele innych.