Rozpadała się ta moja kochana Stolica. Jest szara i stukająca o dachy. Mimo wszystko od poniedziałku, gdy dowiedziałam się, że Misiek dostał urlop banan nie schodzi mi z twarzy. Jedziemy, jedziemy (tralalala).
W sumie miałam się pakować, ale jak zwykle zostawię to na ostatnią chwilę. Michał na dyżurze, wróci nad ranem, więc nawet nie mam się kogo poradzić czy się jakaś rzecz zmieści czy nie w kufrze. Ewidentnie brakuje mi doświadczenia w podróżowaniu motocyklem. Niby te kufry mają pojemność jak mój plecak ale w przeciwieństwie do niego nie da się ich obwiesić rzeczami, które aktualnie się nie mieszczą w środku. Dlatego też musieliśmy zrezygnować z opcji -namiot. Po spakowaniu, namiotu, 2 karimat i śpiworów zostałoby nam miejsce jedynie na szczoteczki do zębów. Można przetrwać, tylko po co. Także teraz niby możemy zabrać więcej, ale o ile tego się jeszcze nie wywiedziałam.
Więc na razie zamiast przygotowywać się do drogi, czytam przewodnik i wyobrażam sobie jak też te opisywane miejsca mogą wyglądać. Najbardziej cieszy mnie fakt, że niedługo sama będę mogła zweryfikować moje dzisiejsze wyobrażenia. Wszystkiego dotknąć i posmakować... bosko ;o)