Pozegnalismy Macedonie i jej faliste drogi i wjechalismy do Serbii. Poczatkowo myslelismy, zeby przejechac przez Kosowo ale Serbia nie uznaje granicy z Kosowem (uwaza, ze jest to jej terytorium) i nie wpuszcza turystow nadjezdzajacych z tej strony do Serbii wlasciwej (oskarza ich o nielegalne przekroczenie granicy). W internecie mozna przeczytac rozne porad jak obejsc system (jednym okazac paszport, innym dowod), ale po nieprzyjemnosciach na granicy grecko -macedonskiej dajemy spokoj. Szkoda naszej kasy i ewent. problemow z nadrabianiem drogi. Pojedziemy tam kiedy indziej z optymalnej strony (wjazd od Serbii, wyjazd w Macedonii).
Serbia pachnie wypalana trawa. Widocznie zaczal sie sezon wypalania bo nawdychalismy sie dymu jak nigdy. Swoja droga mijalismy tez wozy opancerzone i bojowe coby oznaczalo, ze napiecie w tym rejonie widac tu najwyrazniej (w Albanii spotkalismy sie jedynie z plakatami nawolujacymi do zjednoczenia Kosowa z Albania).
Dojechalismy do Belgradu. Jest to ponoc najstarsze europejskie miasto (7000 lat temu swoje osady mieli tu neandertalczycy). Ma piekne stare budynki. Monumentalne, bardzo czesto puste i przede wszystkim szare od brudu. Wbrew panujacej opinii o dzikiej jezdzie serbskich kierowcow nie spotykamy sie z takim zachowaniem. Fakt, ze trabia jak szaleni (ale najczesciej przyjaznie).
Belgrad to miasto kawiarenek. Mozna je spotkac na kazdym kroku. Natomiast miejsc gdzie zjesc (nie pizze) jak na lekarstwo. Podlamani lichym obiadem podpatrujemy co lokalesi pija w bramie. Winiak "Rubin". Suniemy to sklepu, co prawda na winiaka sie nie decydujemy, ale juz biale wino tej firmy jak najbardziej i "Jelenia", piwo ktore zasmakowalo mi w knajpie ;o)