Wjezdzamy do Bosni i Hercegowiny. Tutaj widac, ze kraj ubozszy to i domy naprawiane sa w mniejszym stopniu. Wlasciwie to na kazdym da sie znalesc slady po kulach i zniszczeniach wojennych. Ale teraz to juz przeszlosc. Ludzie sie dzwigaja. Sadza sliwy, kukurydze i hoduja owce. Tylko te cmentarze...Cmentarze towarzysza nam tu wszedzie (zarowno katolickie jak i muzulmanskie). Tak jak piekne gory, z ktorych o tej porze unosza sie mgly. Niezwykly widok.
Oczywiscie znow problem jedzeniowy. Nie przyjmuja kart kredytowych. Na glodniaka gnamy do Sarajewa. Tutaj okazuje sie ze polecony przez kolezanke adres do noclegu (pensjonat prowadzony przez Polaków, oni co prawda tam nie byli , ale polecone przez dobrego znajomego) to czterogwiazdkowy hotel. Atmosfera robi sie napieta jak baranie jaja. Biegam po miescie i probuje znalezc sensowny nocleg. Niezby sensowny bo za 70 euro hotel z garazem i sniadaniem, polamanym lozkiem, popekanym sufitem i widokiem na smietnik wynajdujemy przy rynku starego miasta. Niestety ceny tu wszedzie podobne (scisle centrum) ale jest juz po 22 a my chcemy zjesc. Trafiamy do malej restauracyjki/ kawiarni "to be or not to be"... To jedzenie to kosmos (pierwszy raz probuje wedzonej papryki). I do tego przepyszne piwo Sarajewo. Cicho, spokojnie przy arabko podobnej muzyce relaksujemy sie po trudach podrozy i chloniemy widoki uroczej starowki :o)